piątek, 24 lipca 2015

3. Mr. Dynamite

Perry says:
Wybaczcie na wstępie starej Perry. Wakacje i brak czasu {JAK?!} nie pozwoliły mi odwiedzić niektórych z Was, ale mam nadzieję, że nadrobię i to i odpisanie na Wasze komentarze. Na razie - witam z nowym rozdziałem!



           - Spotkałam dziś w sklepie Alice. Ich córka poszła w końcu do liceum. Twojego liceum, Neil. Nawet nie wiedziałam, że jesteście w tej samej szkole.

- Pasjonujące – odmruknąłem, pokazując jej, żeby podała mi miskę z czymś, co wyglądało jak… Flaki? Z niepewnością odebrałem to od mamy i powoli podsunąłem pod nos. Uniosłem jedną brew, nie mogąc zidentyfikować tego czegoś.

- To fasolka szparagowa - powiedziała moja rodzicielka, w ogóle nie podnosząc na mnie wzroku. Uff… To tylko warzywka przegotowane na praktycznie jednolitą papkę, jednak mimo wszystko postanowiłem podziękować. Odechciało mi się jeść i oddałem to coś ojcu. Ten chętnie zabrał się za opróżnianie naczynia i zajmowanie zieloną ciapką talerza. Lekko mnie zemdliło, gdy na to patrzyłem, więc szybko przeniosłem uwagę na wazon pośrodku stołu.

– W sobotę jadę do Josha. Będziemy grać nowe kawałki. Powinniśmy ćwiczyć przed urodzinami Berniego - poinformowałem starszyznę. 

- Bal przypadkiem nie jest w sobotę? - zagadnęła lekkim tonem mama.

- Jest i co z tego? – Spojrzałem na nią pytająco, rozkładając ręce. Nie wiem, skąd miała te wszystkie informacje o tym, co dzieje się w mojej szkole. Chociaż kto wie, co robią te wszystkie rodzicielki na zebraniach. Ile to już razy słyszałem ‘Pani Rawman widziała jak paliłeś.’, ‘Podobno znowu cię nie było na zajęciach profesora Scully’ego’. Bla bla bla. W kółko to samo.

- Nie odzywaj się tak do matki! – wtrącił się ojciec. Wydmuchałem ciężko powietrze, babrając widelcem w talerzu. Przez chwilę panowała cisza, którą przerwała mama, odchrząkując znacząco.

- Może byś ją zaprosił? Jeszcze nikogo tam nie zna…

- Minęły już cztery miesiące. Nie jest świeżakiem. I mam dziewczynę, zgoda? – rzuciłem nieco zirytowany. Zaczynało się.

- No, właśnie. I w tym tkwi problem. Nie macie nawet dwudziestu lat. Jesteście za młodzi, żeby podejmować decyzje na całe życie - mruknęła łagodnie mama. Ta kobieta chyba nigdy nie podnosiła głosu. 

- Coooo? - spytałem, patrząc na nią z kompletnym niezrozumieniem na twarzy i opierając się o krzesło. O co teraz chodziło?

- Matka chce powiedzieć, że Emily źle na ciebie wpływa - mruknął ojciec, wrzucając do swojej jamy gębowej kolejną porcję zielonej papki. Nie. Naprawdę musiałem odwrócić wzrok. Zaraz zwrócę, jeśli spojrzę na to jeszcze raz.

- I co? Chcecie mnie teraz wyswatać z jakąś smarkulą? - spytałem ponownie, nie rozumiejąc, do czego zmierzali.

- Podobno jest bardzo mądra jak na swój wiek.

- Ma różowe włosy – odparłem, patrząc na mamę spode łba.

- Naprawdę? – spytała, wyglądając przez milisekundę na zaskoczoną. Jednak po chwili wzruszyła ramionami. – No, cóż. Jedni się malują, inni farbują na różowo włosy. Przywilej młodości. Pamiętasz jak przyprowadziłeś tę dziewczynę w czarnych lokach? Tą co była kleptomanką? Miałam od razu co do niej przeczucie. To samo mam z Emily!

- Miałem dwanaście lat. I robiliśmy projekt na geografię - urwałem na chwilę, patrząc na oboje rodziców. - Mamo, zresztą Josh też tam był. Zabrała nam po długopisie. Wy chyba robicie teraz wszystko, byle bym tylko nie spotykał się z Em. Gdybym przyszedł z nią i z chłopakiem, wybralibyście kolesia, bo po prostu jej nie lubicie.

- Od Emily czuć było papierosy, gdy przyszła tu pierwszy raz - odpowiedziała mama, zmieniając temat, a tak naprawdę ignorując moją wypowiedź. Rozłożyłem ręce, po czym te opadły mi bezwładnie wzdłuż ciała. Oni nie słuchali, co mówiłem. Nic nie mogło zmienić ich zdania.

- Mój znajomy kiedyś palił - wtrącił ojciec. Przewróciłem oczami, ale w końcu na niego spojrzałem.

- I co się z nim stało? - spytałem w ogóle niezainteresowany.

- Umarł!

Przewróciłem oczami drugi raz. Zapomniałem, że oni na siłę chcieli naprowadzić mnie na dobrą drogę. Tak, bo się staczałem na samo dno i tylko Jezus mógł mnie ocalić!

- Zmieniłeś zdanie co do soboty? - zaświergotała matula. 

– W życiu nie pójdę na denną potańcówkę z disco, gdzie sławne dzieciaki eksperymentują z seksem w ich superzajebistych autach – mruknąłem.

- Uważaj na słowa! - warknął ojciec.

- To prawda, tato – odparłem, wzruszając ramionami.

- Do naszej szkoły chodziła kiedyś dziewczyna, która uprawiała seks przedmałżeński.

Spojrzałem na mamę, ale ta tylko patrzyła na ojca i kiwała głową w potwierdzeniu jego słów. Cholera. Zabierzcie mnie stąd.

- I wiesz co się z nią stało? Umarła!

- Za dużo seksu?

- Nie! Z przedawkowania. Zażywała heroinę!

- W liceum jest czas na naukę i na kontakt z rówieśnikami. Powinieneś udzielać się towarzysko - dodała mama, poprawiając się na krześle, wciąż trzymając sztućce w górze. Przechyliłem się przez stół w jej stronę.

- Mówisz jakbym nigdzie nie wychodził. Powiedz mi – ile czasu spędzam w domu podczas tygodnia? Noce i trochę niedzieli? – spytałem, patrząc mamie w oczy, ale nie oczekiwałem odpowiedzi. Widziałem, że zbiło ją to z tropu. Opuściła wzrok i zaczęła zajmować się swoją kolacją. Chwilę powbijałem widelec w jakieś klopsy i dodałem:

- Moglibyście czasami się zainteresować tym, co robię, a nie zawracać sobie głowę ciągle Deanem. To najczęściej ja ściągam go z…

- Dosyć! – Ojciec uderzył pięścią w stół i spojrzał na mnie uważnie. – Nie będę słuchał tych plugastw! Dokończ kolację albo wynocha!

Z radością rzuciłem widelec, wziąłem wiszącą na oparciu krzesła kurtkę i wybiegłem z domu. Już myślałem, że będę musiał słuchać ich przez cały wieczór. Nawet zbytnio się nie zastanawiając, poszedłem w stronę domu Josha. Byłem stuprocentowo pewny, że siedzi w garażu grając jakiś kawałek na swojej wielkiej perkusji. Nigdzie nie ruszaliśmy się sami. Zawsze robiliśmy wszystko wspólnie. No, może prócz momentów kiedy byłem sam na sam z Em. Jednak i tak fakt, że Emily była z naszą paczką ograniczało nasze rozdzielenie.

Postawiłem kołnierz skóry i przebiegłem na drugą stronę ulicy. Nie wiem, co zmusiło moich starych do tych wszystkich bezpodstawnych oskarżeń. Jednak nie miałem czemu się dziwić. Od zawsze byli podejrzliwi, a od wpadki Deana ta podejrzliwość zdwoiła się jeszcze bardziej. I to nie w stosunku do niego, a do mnie. Za każdym razem jak wpadałem z jakąś głupotą pokroju jarania blantów za budą, wpadali w histerię. Głównie matka, ojciec po prostu darł się, że marnuję sobie życie.

Wyjąłem papierosa z kieszeni i na chwilę przystanąłem, żeby go odpalić. Zapałka zajęła się ogniem z charakterystycznym dźwiękiem i po chwili czułem jak dym wpełza mi do gardła. Uspakajająco. Co prawda i tak wolałem trawę, ale aktualnie nie chciało mi się robić skrętów. Jakiś dzielnicowy menel spytał mnie, która godzina, ale odpowiedziałem, że nie noszę zegarka. Jeden dostałem na pierwszą komunię, ale oczywiście zgubiłem. Wszystko gubiłem. A w sumie gubiłem wszystko, co nie było mi potrzebne, a dla rodziców miało istmie zbawicielską wartość.

Zastanawiałem się czy Josh będzie wolny, czy też w tym momencie je kolację ze swoją wspaniałą rodzinką. Ja miałem Deana, McTeller miał siostrę i jakoś specjalnie się nią nigdy nie interesowałem. Była trzy lata młodsza i odkąd pamiętam cholernie dziewczęca. Nigdy nie lubiła z nami przebywać, a my z nią, chociaż czasami Josh musiał się nią zajmować, co było istną tragedią. Gdy my chcieliśmy iść posłuchać jakiegoś zespołu, ta upierała się, że idzie do galerii i nigdzie indziej. Emily w takich sytuacjach po prostu zwyzywała dzieciaka i  szła w swoją stronę, jednak razem z Nickiem nie chcieliśmy zostawiać biednego Josha na pastwę rozwydrzonej smarkuli i w trójkę chodziliśmy za nią po sklepach, w których i tak nic nie kupowała tylko paradowała dumna i co chwilę nas poganiała. Nick był jedynakiem na jego szczęście, a Emily miała dwóch starszych braci, którzy dawno się pożenili i mieli dzieci. Nie byłem nawet pewny czy mieszkali w tym samym stanie. Chociaż drugi koniec LA to też prawie jak inny stan. Nie lubiła o nich rozmawiać. Zresztą w ogóle  nie poruszała tematu rodziny.

Odetchnąłem, widząc już zapalone światła w domu McTellerów. Całe szczęście nie musiałem wchodzić do środka, bo odkąd pamiętam wchodziliśmy do garażu od tyłu.  Potem przerobiliśmy dawne miejsce spotkań na salę prób. Rodzice Josha nie robili problemów, bo idealnie wyciszyliśmy miejscówkę kartonami od jajek. Dodatkowym punktem był aktualny brak samochodu. McTellerowie nie ruszali się nigdzie dalej niż na linii praca – sklep – dom, a w wykonaniu młodszych szkoła – dom, a wszystkie te ośrodki znajdowały się w najbliższej okolicy. Do tego non stop jeździły autobusy, więc jak na razie nie musieliśmy martwić się o salę prób. Jak zwykle obszedłem dom McTellerów i otworzyłem drzwi znajdujące się obok żelaznego kosza. Już nie raz wpadałem na niego wchodząc lub wychodząc z garażu, powodując zawał pani McTeller, która sadząc, że to włamywacz, dzwoniła po policję. A potem jak ostatni idiota musiałem się tłumaczyć, co robiłem o tej porze w garażu sąsiadów. Tym razem jednak udało mi się go obejść i bez problemu dostać się do środka. Wymacałem światło, po czym rozejrzałem się po wnętrzu, szukając miejsca, gdzie mógłbym rzucić kurtkę. Jak zwykle padło na wielki stary fotel. Było to chyba moje ulubione siedzisko. Parę razy zastanawiałem się czy nie przerwać rutyny i zwyczajnie nie przesiąść się w róg na stołek, ale jakoś nigdy nie podjąłem próby. Wziąłem gitarę i usiadłem więc w fotelu, czekając na Josha. Światło w garażu zawsze go alarmowało, że ktoś z nas, Nick albo ja, siedzi u niego w garażu. Często przychodziliśmy tu wspólnie z Newmanem, ale jeśli jego tu nie było, to po prostu oznaczało, że zasnął albo naprawdę nie może przyjść. Nick mieszkał po drugiej stronie ulicy kilka domów w prawo i zawsze pojawiał się w dziesięć minut po zapaleniu się świateł. Było naprawdę mało prawdopodobne żeby ktoś inny niż my przebywał w garażu. Raz tylko z Nickiem weszliśmy do środka, bo paliło się światło, jednak co tam zastaliśmy, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. O pierwszej w nocy zastaliśmy tam pana McTellera z siekierą w szlafroku, obryzganego krwią. Darliśmy się jak pojebani i uciekliśmy najszybciej jak to było tylko możliwe. Dopiero następnego dnia okazało się, że ojciec Josha szukał siekiery, żeby porąbać drewno, ale przypadkowo nadepnął na jedną z naszych balonowych pułapek. I wtedy też dowiedzieliśmy się, że pan McTeller ma problemy ze snem i czasem robi coś takiego, gdy nie może spać. Już nigdy więcej nie spojrzałem na tego kolesia tak samo.

Grałem jakiś kawałek, gdy coś łupnęło w suficie. Spojrzałem do góry, zastanawiając się, co się działo w pokoju młodej McTeller. Nigdy tam nie byłem, ale wiedziałem, że mieszkała nad garażem i miała największy pokój. Jednak nie dane mi było zastanawiać się dłużej, bo w tej samej chwili wszedł do naszej sali prób Josh we własnej osobie.

- Siemanko, stary - rzucił tylko, po czym spytał:

- Nie ma Newmana?

- Jeszcze nie.

Chciałem coś dodać, ale znowu coś spadło w pokoju u góry i się zamknąłem, patrząc tam ponownie ze zmarszczonymi brwiami. Stelaż na którym powiesiliśmy lampy zachybotał się niebezpiecznie.

- Co tam się dzieje? - rzuciłem, unosząc w górę jedną brew i zerkając na Josha. Ten tylko przewrócił oczami i wskoczył na podest, gdzie stała perkusja.

- Przyszła do niej jakaś jej koleżanka. Ta ruda. Mówiłem ci o niej - mruknął, zrzucając katanę i siadając za bębnami. Chwilę poskakał na swoim krzesełeczku, ustawił wysokość, po czym wziął pałeczki, bawiąc się nimi w palcach.

- O kim mi znowu mówiłeś, człowieku? - spytałem, kręcąc głową w rytm własnego, przed chwilą skomponowanego solo. Josh obrzucił mnie niezrozumiałym spojrzeniem, więc dodałem:

- Sorka. Nie słuchałem cię, stary.

- Ta ruda laska z pierwszej klasy. Kojarzysz? - spytał ponownie McTeller, siląc się na miły ton.

- Waży sto kilo, że się cały sufit rusza? - rzuciłem, patrząc na gryf gitary i kontrolując brane przeze mnie chwyty. Usłyszałem jak Josh uśmiechnął się pod nosem.

- Jeśli tak to się dobrze kamufluje - odpowiedział, wstając i podchodząc do szafki, na której leżały wielkie słuchawki. Josh był bardzo ostrożny, jeśli chodziło o jego słuch. Raz bał się, że go stracił, gdy ustawiłem wzmacniacz zaraz za perką w celach doświadczalnych i zagrałem na cały regulator. Potem przez dwa tygodnie McTeller darł się do wszystkich, obojętnie czy stali daleko czy blisko. Sam bałem się, że ogłuchnę, gdy zapodał mi dość sporą ilość decybeli zaraz przy uchu.

- Czekamy na Nicka? - spytałem, patrząc uważnie na Josha pochłoniętego ustawianiem bębnów pod odpowiednim kątem. Ten tylko pokiwał głową, po czym zszedł ze swojej małej sceny i walnął się obok na kanapę. Wyciągnął nogę i włączył butem mały telewizorek z odtwarzaczem video obok. Chwilę odczekaliśmy, aż wszystko się ustawiło, a ze starych głośników wydobyły znajome dźwięki pianina.


Oglądaliśmy koncert Styx w kółko i w kółko od dobrych kilku miesięcy. Byliśmy wręcz profesjonalistami w wyszukiwaniu się geniuszu w każdej piosence. Muzycznie Come Sail Away łączyło w sobie żałosną, balladową sekcję na otwarcie. Sądziliśmy, że to przez te podobne do fortepianu i syntezatorów przerywniki. Dopiero w połowie drugiej połowie wersji albumu była minutowa syntezatorowa przerwa. Nawet nie zauważyliśmy, gdy do garażu wszedł Nick i w zwolnionym tempie machał rękoma nad głową i udawał Dennisa DeYoung'a. Pląsał za naszymi plecami, gestykulując odpowiednio do każdego słowa. Patrzyliśmy na niego przez większość piosenki i rżąc z wyśmienitego aktorstwa. Kompletnie wyparowali mi z głowy rodzice, Dean i ich głupie gadki. Byłem w zdecydowanie za dobrym towarzystwie, żeby sobie tym teraz zaprzątać głowę. Nawet nie zwracaliśmy uwagi na hałas z góry, tylko poruszaliśmy się w dziwnych, prawie naćpanych ruchach do piosenki. W odpowiednim momencie wydarliśmy się razem, śpiewając refren zaraz po mocnym gitarowym riffie. Do tego od czasu do czasu patrzyliśmy na ekran, naśladując zachowanie muzyków na scenie. Musieliśmy się uczyć odpowiednich ruchów. Estrada oznacza jakiś poziom w końcu. Jednak praktycznie w ogóle nie musieliśmy już gapić się w telewizorek. Znaliśmy cały koncert na pamięć, łącznie z twarzami koncertowiczów, które kamerzysta filmował w niektórych momentach. W każdym razie to było jedną z rzeczy, które uwielbialiśmy robić. Czy robiliśmy z siebie kompletnych debili? Pewnie tak, jednak i tak byliśmy mniejszymi przegrańcami niż cała pieprzona reszta świata.

W końcu jednak piosenka dobiegła końca, a my walnęliśmy się na kanapie. Znaczy Nick i Josh, bo ja zająłem swoje honorowe miejsce na fotelu. Wziąłem ponownie gitarę, grając coś na sucho.

- No, to... - zaczął McTeller, patrząc uważnie na mnie, a potem na Newmana. - Co powiecie na małą próbę?

- Jestem jak najbardziej za, człowieku! - rzucił podniecony Nick, uderzając rękoma w oparcie kanapy.

- Tylko, że wiesz... - mruknął Josh. - Potrzebny nam wokalista...

- No to przecież szukacie. Znalazł się?

- Właśnie w tym rzecz, że nie i dlatego...

- Masz śpiewać, stary! - wtrąciłem się, nie mogąc znieść guzdrania się McTellera. Zawsze chciał dobrze i żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony. Święty człowiek się znalazł. - Po prostu jeśli mamy zagrać na urodzinach u Berniego, potrzebujemy wokalisty, a nie mamy już czasu żeby szukać. Basem zajmie się Chris. Już zresztą ustaliliśmy, że ty będziesz śpiewał.

- Co? - mruknął Nick, patrząc na mnie pytająco, ale nie odezwałem się, więc przeniósł uwagę na Josha. - O czym on mówi?

- Jesteś głuchy? Jesteś w zespole, człowieku - mruknąłem, nie podnosząc wzroku znad gitary.

- Dobrze ci szło dwa tygodnie temu - poparł mnie McTeller.

- Ta... Tylko, że to było po ostrym jaraniu - rzucił Nick z niezrozumieniem na twarzy. - W dodatku to nawet nie było granie. Wszyscy byliśmy nawaleni.

- A ty myślisz, że Roger Daltrey występował kiedykolwiek na trzeźwo? - spytałem, mając dość tych pretensji Newmana. Zawsze chciał być częścią zespołu, a teraz robił z tego problem.

- Tylko że wy już za mnie zdecydowaliście.

- Nie. Po prostu spróbuj jeszcze raz - dodał Josh, starając się ratować sytuację. - Coś prostego. Może Rockin' In The Free World?

- Jeśli to ci pomoże, zatankuj sobie dwa browce - mruknąłem, wstając i podłączając gitarę. - Ja zaczynam próbę. Nie wiem jak wy - dodałem, patrząc na nich i czekając, aż ruszą tyłki.

***

- Chryste. To było coś - mruknął Nick, podając mi papierosa, którego paliliśmy we trójkę. Ekonomiczność to podstawa dzisiejszego świata. Siedzieliśmy na schodach tarasu przed domem McTellerów, gapiąc się na przejeżdżające samochody. - Dobrze, że powiedziałem wam, że chcę śpiewać, co nie? - rzucił, patrząc najpierw na mnie, a potem na Josha. Już chciałem coś powiedzieć, ale uprzedził mnie nasz bębniarz:

- No, właśnie.

Rzuciłem mu nieme pytanie 'Co do...?!', ale ten tylko rozłożył ręce i pokręcił głową. Przez chwilę panowała cisza, którą przerywały od czasu do czasu chichoty dziewczyn w pokoju Diany.

- Gdybym był jej bratem, zainteresowałbym się, co się tam dzieje - powiedział tym swoim niskim głosem Newman, obracając się i patrząc na Josha. Mimowolnie podniosłem głowę w stronę okna pokoju z różową firanką.

- Dobrze, że nie mam młodszej siostry - wymruczałem, zaciągając się papierosem. - Wpierdalałabym moją Nutellę.

Gapiłem się przed siebie, ale gdy poczułem uważne spojrzenia chłopaków, zerknąłem w ich stronę i rzuciłem:

- No co?!

- Rozumiem cię, stary. Może brać wszystko, ale niech trzyma swoje lepkie łapska z dala od mojego jedzenia - mruknął z powagą Nick, kiwając głową.

- Chłopie, przecież jesteś jedynakiem!

- No, właśnie! Zastanawiałeś się czasem dlaczego? - spytał Newman, patrząc na mnie swoim dziwnym spojrzeniem.

- Zaczynam się ciebie normalnie bać, człowieku - odpowiedziałem, po czym odsunąłem się nieco w bok. 


czwartek, 9 lipca 2015

2. Purple


- Jackie, możesz przestać się wygłupiać? - dobiegł mnie przesadnie wzburzony głos wujka. Westchnęłam ciężko, rzucając stertę papierów na podłogę jego zamglonej od wszechobecnego dymu sypialni. Zmrużyłam oczy, usiłując zwalczyć pieczenie spojówek. Cóż takiego jarał mój zacny Andrew? Nie miałam pojęcia, lecz z pewnością nie należało to do oparów podobnych moim skromnym zasobom naturalnej Marii. Ekstra! Uśmiechnęłam się do siebie, wesoło rzując arbuzową gumę z otwartymi ustami.

- Jackie! - ocknęłam się, z trudem odrywając wzrok od okna oraz przypominając sobie, że jeszcze przed sekundą odczuwałam irytację. Ech, nie szkodzi!

- Już, wujku Andrew! - klasnęłam w dłonie, stojąc pośrodku zagraconego pomieszczenia niczym kosmita uwięziony w nadgryzionej zębem czasu przeszłości. Podobno tak właśnie wyglądałam. Sam to stwierdził. - Przepraszam cię - westchnęłam, schylając się po własnoręcznie wykonany z jego dokumentów samolocik. - Ale te tabelki są choleeernie nudne - przeciągnęłam głoskę i przybrałam pozę małej dziewczynki przymierzającej za dużą sukienkę mamy, jednocześnie posyłając mężczyźnie przepraszający uśmiech.

Poprawiłam swoje srebrne szorty, rozglądając się po skąpanym w popołudniowym słońcu pomieszczeniu. Nie było duże i znajdowało się na czwartym piętrze zabytkowej, monumentalnej kamienicy. Światło wdzierało się do środka przez okna balkonowe wąskimi smugami, które wydawały się martwo zastygać w zakurzonym powietrzu. Odwiedzałam wujka niemal każdego dnia, zaraz po zakończeniu lekcji tudzież innych typowych mi, codziennych rytuałów. Lubiłam tu przychodzić, mimo że staruszek rozsiadał się wtedy w bujanym fotelu i, popalawszy bliżej nieokreślone zioła, prosił mnie o pomoc w porządkowaniu papierów pochodzących z jego niewielkiego biznesu. Prowadził maleńki, acz nadzwyczaj uroczy sklepik z rupieciami, a że nie cieszył się on wystarczająco dużą popularnością - mężczyzny nie stać było na zatrudnienie księgowej.

- Byłaś w szkole? - spytał przeżartym przez używki głosem.

- No pewnie, dlaczego nie? - złapałam się za włosy, wspominając przyjemnie spędzony w budzie dzień. Za każdym razem poruszał te same, nudne tematy. Czasem zastanawiałam się, czy autentycznie go to interesowało. Strzelałam, że tak.

Andrew zerknął na mnie spod lekko zarysowanych, drucikowych okularów.

- A… - odchrząknął znacząco, błądząc wzrokiem po podłodze, której praktycznie nie było widać spod sterty porozrzucanych przeze mnie papierów. - Co z rodzicami...?

- Cholera jasna - krzyknęłam, czując jak mięśnie moich małych palców napinają się, powodując tym samym nieprzyjemne drżenie. - Przepraszam, wujku! - rzuciłam się na swoją super bajerancką, fluorescencyjną torbę z lumpa. - Zapomniałam, że jestem umówiona! Która to... - zerknęłam na jeden ze swoich zegarków. - A NIECH TO SZLAG. Lecę, posprzątam później! - wołałam w chwili, gdy moje nogi już, już pędziły po kręconych schodach.

Czmychnęłam.





Przestępowałam z nogi na nogę, tkwiąc wyczekująco przed dzwiami do domu Diany. Wtem mój wzrok padł na wiszącą na werandzie doniczkę z różową surfinią. Uśmiechnęłam się szeroko i bez namysłu (pomimo butów na koturnie) wspięłam się na palce, by zerwać jeden z kwiatów.

- Jackie? Hej! Co ty wyprawiasz?! - odwróciłam się gwałtownie, patrząc na dziewczynę, która nerwowo oglądała się za siebie, a konkretniej - do wnętrza domu.

Wsunęłam roślinkę za ucho.

- Potrzebuję cię - wyjaśniłam krótko. Dziewczyna uniosła brew. Zamyśliłam się na moment, zachwycając się dzisiejszą pogodą oraz przecudnie pachnącym w danej chwili powietrzem.

- O co chodzi, Parlay? - Diana skrzyżowała ręce na piersiach, lekko mrużąc swoje zielone oczy.

- Ym... Tak. Jak wspominałam, najwspanialszy pod KAŻDYM względem członek naszej szkolnej drużyny zaoferował, bym udała się z nim na bal - wyśpiewałam radośnie. Hej, hej! Czy ja słyszę skowronka?

- Pamiętam - przytaknęła podejrzliwie.

- Muszę... Muszę zatem sprawić sobie jakąś naprawdę odlotową su...

- Odlotową? Kobieto, na jakim ty świecie żyjesz? - drgnęłam nerwowo, słysząc za sobą donośny, męski oraz brzmiący wyjątkowo kpiąco głos. - To ulubione powiedzonko mojej siedemdziesięcioletniej babci!

- Josh? - zdziwiła się Diana, przepuszczając w drzwiach odzianego w skórę dryblasa. - Wracasz o tej porze? - wyglądała na autentycznie zaskoczoną, niemniej ode mnie zresztą. - Czyżbym o czymś zapomniała? To jakieś święto? - zawołała za nim, mimo że chłopak wpakował się już do środka, nie przestając śmiać się ze mnie pod nosem. - Hm. Co mówiłaś? - odwróciła się z powrotem, poprawiając idealnie wymodelowaną fryzurę.

Przygryzłam dolną wargę, usiłując przypomnieć sobie, czego tak właściwie od niej oczekiwałam i jaki był mój plan działania.

- Właściwie... Dowiesz się w swoim czasie - uśmiechnęłam się tajemniczo. - A teraz chodź za mną!


* * *


Tępo patrzyłam na swoje odbicie w ubrudzonym lustrze szkolnej toalety. Nie miałam pojęcia, ile czasu stałam tak bez najmniejszego nawet ruchu, jedynie mrugając i tym samym jeszcze bardziej rozmazując spływający z rzęs tusz. Okej, Jackie.

Pociągnęłam nosem, nerwowym ruchem osuszając wilgotne oczy papierem, gdy nagle... Moim uszom dobiegł perlisty śmiech zbliżających się do łazienki dziewczyn, toteż bez chwili namysłu chwyciłam plecak i wprost rzuciłam się do pierwszej z brzegu kabiny. Zatrzasnęłam się dokładnie w momencie, gdy panny przekroczyły próg tego pachnącego mieszanką różnych perfum, papierosów oraz kanalizacji pomieszczenia.

- Gdzie wczoraj byłaś? Wyglądasz fatalnie - usłyszałam pretensjonalny ton Frances. Modliłam się w duchu, by laski jak najprędzej opuściły toaletę, bo... Cholera! Trwałam w tajemniczej pozycji, kisząc się jak pieprzony ogóras gdzieś pomiędzy kiblem a drzwiami pomazanymi materiałami o przedziwnych konsystencjach. Wygodnie...? No nieszczególnie!

Ruda ponowiła pytanie jeszcze kilka razy, a brzmiąca wyjątkowo mizernie Diana wciąż nie udzielała satysfakcjącującej Fran odpowiedzi.

- Frances! - krzyknęła w końcu. - Daj mi spokój. Źle spałam i tyle.

Przygryzłam paznokcie, nie mogąc zrozumieć, dlaczego dziewczyna nie chce powiedzieć jej prawdy. Przecież nie miała obowiązku wygłaszać szczegółowego streszczenia naszego wczorajszego spotkania... Ale cokolwiek? Przymknęłam powieki, odliczając sekundy do zakończenia całej tej niekomfortowej sytuacji.

- Jak chcesz - mruknęła ruda z nieskrywaną irytacją. - I tak się dowiem - dodała lekko, a ja poczułam, jak moje policzki zaczynają przybierać kolor dojrzałych malin.

Gdy wybiegałam z łazienki pędząc zapalić za szkołą, zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu zaufałam komuś, kogo uważałam za przyjaciela. I co ważniejsze - zaczęłam owego posunięcia dotkliwie żałować.





- Bo wiesz, Mary - trajkotałam sama do siebie, nieumyślnie doprowadzając siedzącą ze mną dziewczynę do frustracji. Nie przejmowałam się tym jednak. - Najpierw coś zrobię, potem tego żałuję... To chyba jakaś jednostka chorobowa - stwierdziłam z przerażeniem, na moment odrywając się od szkicowania uśmięchniętego, jeszcze przystojniejszego niż w rzeczywistości Tony'ego futbolisty.

- Jackson, na litość boską! - wrzasnął nasz popaprany historyk, czym spowodował przestraszone drgnięcia oraz piski paru bardziej nerwowych panienek. Złapał się za głowę i spojrzał na jedną z nich z politowaniem, gdy ta rzuciła się na podłogę w celu odnalezienia przed sekundą upuszczonego pilnika do paznokci.

- Profesorze! - zasalutowałam mu. - Już się zamykam, obiecuję! - ułożyłam usta w podkówkę, w duchu zastanawiając się, czy gość kiedyś wyleczy się z manii nadawania uczniom pseudonimów. Jackson... Bloody Mary... Victorię nazywał Specktra, a Chucka Willsona - Norris. Właściwie jak dla mnie było to całkiem zabawne i poniekąd interesujące.

- Jeszcze. Jedno. Słowo - wycedził, przymykając drżące z irytacji powieki oraz ostrzegawczo grożąc swym nieszczególnie szczupłym palcem. Koleś denerwował się, gdy byłam za głośno, o czym niejednokrotnie dawał mi do zrozumienia podczas lekcji historii.

Jednak... Mimo tego wzajemnie się lubiliśmy; zdawało mi się wręcz, że mogłam zaliczyć go do bardzo wąskiego grona ludzi godnych zaufania. Chyba dlatego, iż jako jedna z nielicznych znanych mi osób profesor Daniel Vince potrafił uszanować ADHD, na które, chcąc, nie chcąc cierpiałam. Pewnie, dostawał białej gorączki, gdy moje trajkotanie nie pozwalało mu na dokończenie niezwykle fascynującego monogolu dotyczącego wypraw Jamesa Cooka. Ale... Halo! W przeciwieństwie do pozostałych belfrów, nie obgadywał mojego, ekhm, problemu na niemalże każdej przerwie. Dla reszty był to pewnego rodzaju rytuał, sposób na wyładowanie napięcia spowodowanego wścieklizną wynikającą ze zbyt niskiej, w ich mniemaniu, pensji oraz niefrasobliwości młodocianych gniewnych. Skąd posiadałam tego typu informacje?

Przecież tak często się tutaj nudziłam. Jakże często zaglądałam w przeróżne miejsca oraz zaszywałam się w takich zakamarkach szkolnego gmachu, w których zdecydowanie znajdować się nie powinnam. W taki też sposób podglądałam ich zacięte, burzliwe dyskusje odbywające się w nauczycielskim. To było... Było na swój sposób przerażające. Zajadłość oraz pycha, bijąca z ich profesorskich twarzy w chwili uczty duchowej, jaką stało się dla nich szczegółowe obgadywanie życia podopiecznych. A wszystkiemu towarzyszył kuszący zapach babeczek jabłkowych, którymi zajadali się niemal zawsze podczas swych rozmów...

Nagle moją uwagę przykuło coś, co z pewnością ucieszyło Mary, historyka oraz resztę maruderów narzekających na niezależną ode mnie gadaninę. Na ten moment bowiem całkowicie zamilkłam, rozglądając się w poszukiwaniu źródła przedziwnych świstów, cichych stuknięć oraz głosów, nawołujących moje imię.

O żesz w mordę!

Osunęłam się na krześle i poczułam, jak robię się coraz bardziej czerwona. Po chwili jednak ponownie spojrzałam przez okno, chcąc utwierdzić się, że nie mam przywidzeń.

“Pssst! Jackie!"

A jednak! Myślałam, że umrę! Moje błękitne oczy wpatrywały się wprost na stojącego przed budynkiem Tony'ego i nie do końca rejestrowały to, co właściwie chłopak usiłował mi przekazać.

- Profesorze Vince! - krzyknęłam w tej wzniosłej chwili, w której ostatecznie oderwałam tęczówki od Wayne'a nakazującego mi zejść na dół. Mężczyzna zmarszczył brwi, wykrzywiając usta w bliżej nieokreślonym grymasie. - Wiem, że zostało jeszcze dwadzieścia minut, aczkolwiek jestem zmuszona opuścić salę właśnie teraz - wypaliłam, a twarz nauczyciela nieoczekiwanie przybrała wyraz ulgi przemieszanej z zaskoczeniem i jednoczesną nadzieją. - Lepiej niech pan...

"Niech pan nie pyta" - nie dokończyłam, gdyż ożywiony profesor wszedł mi w słowo.

- Tak, leć, Parlay, leć! Nie trzymam cię - zachichotał nerwowo, zaś w jego oczach dostrzegłam błyski zadowolenia i satysfakcji, którą bezskutecznie usiłował ukryć pod maską rzekomej troski. - Oczywiście... To pewnie coś ważnego, więc... - odchrząknął znacząco, na co ochoczo przytaknęłam, po czym wybiegłam z sali tak szybko, na ile pozwalały mi zdrętwiałe od ciągłego siedzenia na tyłku nogi.